August Hopp, student teologii, Lipsk
ur. 17 kwietnia 1891 w Schopflohe nad Ries bei Ottingen,
poległ 18 marca 1915 na wznisieniu Cambres.
Frianville, 1 marca1915.
Grzmot artylerii zbliżał się coraz bardziej. Już w oddali widać wzniesienie Combres, a na nim czarne ślady wybuchów i białe chmury szrapneli. Do St. Maurice dotarliśmy o 5.30 rano [...].
Na drodze z St. Maurice do Hannonville, jeden samochód po drugim nadjeżdżał pełen jęczących rannych. Inne jechały puste, a lekko ranni biegali między nimi. Jakby chcieli nas odstraszyć. Zaczęło się gdy byliśmy blisko Hannonville, a wzniesienie Combres było kilka kilometrów przed nami, piekło tam na górze. Nie był to już pojedynczy trzask, ale nieustanny, mrożący krew w żyłach grzmot. Uderzeń nie można było już rozróżnić, całe wzniesienie było jak ognista kula. W Hannonville szybko zdobyliśmy jedzenie [...], niebo zachmurzone:
- „W szeregu zbiórka, wolnym krokiem marsz!”.
Grzmot tam (na wziesieniu) nie cichł, a między nimi (grzmotami) słychać było strzały karabinowe. Świszczący szrapnel na chwilę rozjaśnił ciemność. Im bardziej zbliżaliśmy się do Combres, tym mocniej zatłoczony stawał się szlak pełen rannych i francuskich jeńców. Przemaszerowaliśmy przez Herbenville, skąd w 20 minut dotarliśmy do Cambres.
- "Stać!, skręcić w prawo!" "Batalion czeka na dalsze rozkazy".
I przyszedł! Bum, bum, wybuch jeden po drugim, przed nami, za nami, obok nas, uderzający w skarpy, za którymi próbowaliśmy się schować. Tam też leżeliśmy tej mroźnej nocy w straszliwym, ciężkim ostrzale artyleryjskim, który Francuzi cofnęli do tyłu - ponieważ bitwa szalała na wzgórzach wznoszących się stromo od strony wioski - czekając na każdy wyrok. Wreszcie po 3 godzinach czekania nastąpiło odprężenie:
- "Naprzód!".
W międzyczasie francuzi wspięli się na skraj wzniesienia i zdobyli kilka okopów, które zostały pogrzebane przez szalonych ostrzały artyleryjski. Ale batalion pruski ze 154 pułku, który był już na wzniesieniu jako wsparcie, odparł Francuzów i przy największych stratach dla wroga odbił na nowo najważniejsze okopy. W ten sposób ominęliśmy tę "burzę". Pułk ruszył by odciążyć batalion - najdalej na lewo 1 batalion, 2. batalion w środku, 3. batalion w najniebezpieczniejszej pozycji "prawej ręki", gdzie główna bitwa toczyła się w okopach, które zostały teraz całkowicie zniszczone. Było ciemno jak smoła. Powoli maszerowaliśmy po stromym wzgórzu w bezdennym błocie. W każdej chwili wpadało się w dziurę po wybuchu. Ogień artyleryjski był, dzięki Bogu, jeszcze dalej, ponieważ Francuzi najwyraźniej myśleli, że mają już wzgórze. Ciągły ostrzał ciężkiej piechoty powyżej. W międzyczasie przyjechał nasz major, z kolei naszego kapitana nie było. Kompania 10., 9. i 12. zajęły pozycje, a my, 11., czekaliśmy, powoli wijąc się pod górę. 1 godzina, 2. godzina, 3 godziny, nie mogliśmy usiąść, nie mogliśmy się położyć, po prostu musieliśmy iść w głębokiej glinie po łydki. Czekaliśmy aż wreszcie o godzinie 4 rano nadszedł rozkaz:
- „11. kompania do dyspozycji dowódcy batalionu”.
Szukaliśmy więc dość zwartych ziemianek, znaleźliśmy prowizoryczne zakwaterowanie dla kilku wojaków, ale większość z nich została na zewnątrz. Czekaliśmy, aż świta dzień. W końcu przyszedł rozkaz:
- „Jeśli kompania z regimentu 154 w odbitym okopie zostanie odepchnięta, natychmiast wymaszerować!”.
Pod dowództwem porucznika 154 (regimentu), który znał się na przedniej pozycji, wyruszyliśmy z okopu do okopu w połowie zbocza zalesionej góry opadającej na północ. I wtedy zaczęła się tragedia. Tuż przy wejściu (do okopu) stała 130-ka (niewypał) oparta o balustradę, jakby zasnęła ręką z małą zakrwawioną dziurą w czole, zimną i sztywną. A potem, ponieważ musieliśmy przejść całą drogę do skrajnego lewego skrzydła, jeden za drugim przez zwłoki Niemców i Francuzów w dzikim bałaganie, blokowaliśmy nam drogę prawie co kilka kroków, tak że trzeba było się wspinać. Spiętrzone zwłoki i widzisz ich zimne dłonie i twarze oraz straszne, krwawe rany. Błoto i krew zmieszały się na butach, ubraniach i dłoniach. Nie wolno było chodzić wyprostowanym. Ponieważ w dole, w wąwozie w odległości 30 metrów, biegną francuskie okopy. Gdy tylko czubek hełmu pojawił się nad krawędzią okopu, gwizdał "bang, bang" nad głowami. W tym samym czasie widzieliśmy straszne skutki ostrzału artyleryjskiego. Z górnej połowy lasu za i przed okopami nie było już drzew. Ziemia była jak po trzęsieniu ziemi, okop był miejscami chaosem ziemi, kamieni, pni drzew i trupów. A im dalej docieraliśmy do lewego skrzydła, tym straszniejsze stawało się, że trupy, głównie francuskie, leżały coraz gęściej. W okopie i poza nim - świstały pociski. Porucznik z "lewego skrzydła", którego pluton musiałem zluzować, podszedł do mnie:
- szybko, to, co niezbędne na odprawę: "Jeśli to możliwe, broń lewej flanki, jest poważnie zagrożona i utrzymaj okop!".
Wystarczyło jedno spojrzenie, aby zobaczyć całe niebezpieczeństwo tej sytuacji. Okopy na lewym skrzydle wyglądały bardziej jak głębokie zagłębienie - tak był zniszczony. Na lewym końcu wzniesiono coś w rodzaju zapory, bo na drugim końcu wykopu Francuzi znajdowali się zaledwie 40 metrów dalej. Ich okopy po bokach były wyraźnie widoczne. W połowie na lewo od zapory znajdował się okop.
- "Co jest w środku?" Zapytałam.
Porucznik wiedział tylko, że są w nim martwi ludzie.
- "Ale może jest też zajęty przez Francuzów".
Szybko podzieliłem moich ludzi, 4 mężczyzn na zaporę, pozostali na parapety (okopu):
- „Okop będzie zdecydowanie utrzymany do ostatniego człowieka”.
Aby osłonić lewą flankę, sprowadziłem 6 moich snajperów i najbardziej zaciekłych podoficerów. Musieli leżeć poza okopami i w tym celu w prowizorycznych osłonach z frontem skierowanym w stronę okopu flankującego wroga. Wykonałem je sam i przydzieliłem każdemu strzelcowi swoje miejsce, czołgając się od jednego do drugiego. A potem przyszły pierwsze efekty. Pewnego razu uklęknąłem ostrożnie, aby móc lepiej przejść: nagle trzasnęło, zasyczało, zawarczało i zagwizdało! Brud dostał się do oczu. Strzelało wszędzie wokół ciebie. Tam rozległa się mordercza grzechotka - karabin maszynowy. Strzelali z fajkami w ustach. Mój snajper i ja nie pozwoliliśmy sobie przeszkadzać, nikt nie został trafiony. Widać było kepi wyglądające niedbale z okopów. Wszyscy wzięli kepi na cel - ognia! - można było zobaczyć wiele kepi przygotowujących filiżankę kawy, a następnie znikających i nigdy więcej się nie pojawiających. Ale karabin maszynowy nieustannie grzechotał, zwłaszcza po zaporze. Tylko więcej osłony, gdybyśmy mieli!
Jak mija dzień! Była godzina 9 rano, tzw. "okop" był wypełniony trupami i wszelkiego rodzaju sprzętem. Każdy stał lub siedział na martwych, jakby były kamieniami lub drewnianymi klockami! Bez względu na to, czy jednemu z nich została dźgnięta, czy oderwana, czy też rozerwana klatka piersiowa, zakrwawione kości wystające z podartego munduru - już cię to nie obchodziło. A poza okopami można było ich zobaczyć we wszystkich pozycjach. W dziurze po pocisku siedział bardzo młody chłopak, Francuz, jakby spał z karabinem przy ramieniu, głową lekko przechyloną. Ale ręce, jakby do obrony, trzymał przed klatką piersiową, w która była rozerwana się głębokim pchnięciem bagnetu. I tak leżeli na swoich różnych pozycjach, prawie wyłącznie francuskich, z głowami zmiażdżonymi przez uderzenia kolb, a nawet łopat. W zemście za morderczy ostrzał artyleryjski, walczyli dzielnie żołnierze 154-go. Stos pięciu trupów leżał pod szalunkiem okopu, cały czas musieliśmy na nie nachodzić, wciskając je w błoto, bo w wyniku ostrzału artyleryjskiego nie mogliśmy ich wyrzucić z okopu. Nagle z przerażeniem zauważam, że jedne z domniemanych zwłok, leżących wśród trzech innych, zaczyna się ruszać. Brodaty, krzepki Francuz otwiera oczy i jęczy strasznie. Wygląda na to, że całą noc leżał pod trupami w głębokim omdleniu. Wyciągnęliśmy go z wielkim lamentem. Dałem mu pić, ale już nie mogliśmy mu pomóc. Wkrótce znów był w głębokim omdleniu. Nasze uczucia były kompletnie zblazowane. Na rozkaz batalionu, dowódca kompanii dał mi zadanie szturmu na okop wroga z ochotnikami w trzech grupach.
- "Wrogi okop zostanie zdobyty do godziny 11!".
Organizacja i przydziały tego zadania zostały wykonane szybko, wybrano najbardziej "szykownych" ludzi, serce trochę drżało. Z okopu chciałem wyjść w tym samym czasie co 10. kompania miała ruszyć z drugiej strony. Głównym zadaniem było ustalenie, czy okop jest wolny od wroga, aby móc od niego szturmować dalej. Sam przeszedłem przez zaporę okopu, pociski wroga rzuciły się, ale mnie nie trafiły. Okop był pełen trupów. Przeszedłem 5, 10, 20 metra z odbezpieczonym rewolwerem. Dalszą drogę blokowała przeszkoda z drutu kolczastego. Widziałem, że nie ma też wroga za płytą okopową, więc mogłem posuwać się tak daleko jak tutaj z moją kolumną szturmową i prawie natknąć się na okop wroga. Gdyby Francuzi byli już w okopie to oczywiście mnie by już nie było. Wróciłem więc do zapory i rozkazałem, aby po kolei przechodzili do okopu. Udało się to znakomicie, niezauważone przez wroga. Miałem swoich 32 mężczyzn "szczęśliwych" w połowie drogi.
- "Bagnet na broń!". "Nie padł żaden strzał, ale jednym skokiem jesteśmy we wrogich okopach, gdzie wszystko, co jest w środku, musi zostać wypatroszone lub schwytane. Ale nie wolno nam zostać zauważonym wcześniej, więc bądźcie ostrożni!" To był mój rozkaz.
Jednak nie wiedziałem nic o 11. Kompanii! W jednym szeregu przeszliśmy po cichu przez okop do przeklętej przeszkody z drutu, gdzie trzeba było przejść przez jaz ramienny. 32 mężczyznom nie było tak łatwo nie zostać zauważonym, jak jednemu, kiedy Francuzi ledwo czają się na 20 metrach. Byłem na czele, przeszedłem szczęśliwie [...] dalej 1,2,3,4,5,6,7,8 - wszyscy również przeszli. Kiedy dziewiąty żołnierz miał się właśnie przeczołgać, nagle rozległ się grzechot karabinu maszynowego i wystrzał z karabinu. Pociski uderzały o cienką warstwę ziemi. Dziewiąty żołnierz szczęśliwie przeszedł przez zwykłe wpadnięcie do okopu, kiedy jednocześnie cały był "posmarowany" morderczym ogniem. Uchyliliśmy się najlepiej jak potrafiliśmy, nie było sposobu, żeby kontynuować i co do cholery, co to było, nagle rozległ się gwizd za naszymi plecami. Pociski wystrzelone z naszego tylnego stanowiska na francuski okop, gdzie Francuzi, którzy mieli zamiar przejść przez nasze okopy, uderzyli i najwyraźniej nie wiedzieli, że chcemy przejść rowem łącznikowym - straszna sytuacja, w ogień krzyżowy naszego ognia i ognia wroga. Od razu zgłosiłem, że trzeba było przerwać strzelanie do tyłu, bo inaczej nie bylibyśmy w stanie kontynuować.
Sytuacja szybko się uspokoiła - kiedy Francuzi znaleźli się w wąwozie. Nagle usłyszałem morderczy krzyk:
- „Allez, Allez, en avant!” i „Hurra!”.
Jednocześnie rozpętała się piekielna strzelanina, bez wątpienia francuski atak, a ja utknąłem w okopie. Potem nadeszła wiadomość od reszty mojego plutonu:
- „Francuzi w dużych grupach zbliżają się do okopu”.
- „Panie chorąży, musimy wracać” - krzyczeli na mnie moi ludzie.
Co pozostało, ale:
- „Zawróć, maszeruj z powrotem do okopu i broń go do maksimum”.
Wspiąłem się z powrotem przez płytę okopową przy wściekłym ostrzale i dalej wzdłuż okopu, przez zasieki do kolejnego okopu- byłem ostatni. To prawdziwy cud, że żaden żołnierz nie został ranny w tym odwrocie. Francuz strzelał zbyt podekscytowany. Już wychodzili z dołu wąwozu i z lewej flanki, za każdym krzakiem, drzewem i pagórkiem "skakali" do przodu - teraz tylko spokój i determinacja! Każdy żołnierz był na swoim posterunku, zwłaszcza sześciu moich snajperów w osłonie z flanki. To było jak zapędzone polowanie. Gdziekolwiek Francuz próbował przeskoczyć z jednej osłony do drugiej, dosięgała go niebezpieczna niemiecka kula. Sam strzelałem razem z nimi. Strzeliłem z francuskiego karabinu tak, że lufa świeciła. Francuzi wkrótce wrócili na swoje pozycje. Dwa kroki na lewo rozległ się niski okrzyk:
- „Zostałem trafiony”.
Jego prawa ręka zwisała bezwładnie, roztrzaskana. Jeden z moich najlepszych strzelców! Kiedy się nim opiekowałem, kula przeszła obok mojego lewego ucha, tak że nic już nie słyszałem. Jednocześnie czuję piekący ból w lewym kciuku. Wyglądało, dzięki Bogu, nie niebezpiecznie! Tylko trochę rozdarty! Kula trafiła w mały kamyk przede mną, kamień przeleciał obok mojego kciuka, a odbita kula przeleciała obok mojego ucha. Niemal w tym samym momencie strzelec obok mnie został trafiony w prawy mały palec. Zabandażowałem mu ranę, po czym spokojnie kontynuował strzelanie i powalił jeszcze wielu Francuzów, aż granat rozerwał go tego popołudnia. Mój sierżant, Seckinger wył przy każdym strzale, który brzmiał jak Indianin, on również został trafiony w to samo południe. Muszę zejść do okopów, ci na flance cieszyli się szacunkiem, rannych już słychać. Kiedy się czołgam, jeden z moich ludzi podskoczył nagle, kiedy miał wskoczyć do okopu i jakby rażony piorunem, upadł jak worek. Strzał w głowę. Parująca krew spływała po dnie okopu, gdzie leżał. Niektórzy z francuzów zbliżyli się na dziesięć metrów, rzucając nawet granatami ręcznymi, ale żaden z nich nie wrócił żywy. Atak został zatrzymany. Odetchnąłem z ulgą. Nagle krzyk „Urrah!” Jak przed szalejącym ogniem. Ale co jest? Tam na dole są "feldgrały"! Mój szeregowy krzyknął do mnie:
- „Panie chorąży, to jest dziesiąta kompania!”
Na miłość boską, strzelamy do własnych ludzi, którzy atakowali.
- „Wstrzymać ogień, wstrzymać ogień!”
Wykrzyknąłem, na cale gardło. Niemiecka dyscyplina natychmiast uciszyła własny ostrzał. Naprawdę na dole są "feldgrały", można było dostrzec ich hełmy. Wyskoczyłem z okopu i zszedłem do 10. Kompanii. ale gdy tylko wychyliłem się na zewnątrz, rozległ się gwizd i klaskanie wokół mnie. Tak że straciłem słuch i wzrok w moim bezpośrednim sąsiedztwie nadal widziałem, rzucając się płasko na ziemię, sześciu facetów schowanych za pniami drzew i z założonymi hełmami. Diabeł, bardzo podły podstęp! Kula trafiła w żelazo pięty mojego buta. Podskoczyłem, potknąłem się i wpadłem z powrotem do okopu. Szeregowy Rößle dwoma strzałami zastrzelił dwóch przeciwników. Miejmy nadzieję, że pozostała czwórka, która miała na sobie niemieckie hełmy i szare płaszcze, żeby nas oszukać, też nie oberwała. Moi ludzie strzelali ze wszystkiego, co wychodziło z ich kierunku. W wąwozie można było usłyszeć krzyki i zamieszanie. Nagle zapadła cisza. Żaden Francuz już się nie pojawił. Mogliśmy też złapać oddech. Sczerniały od prochu pot spływał po nas, moi ludzie także, ale w wyniku krzyków i przekleństw w prawdziwych bawarskich słowach:
- „Ty draniu, ty brudny, po prostu chodź tutaj!”, towarzyszyły ich strzelaninie.
Powszechnie uważano, że jestem ranny. Porucznik Schmidt już miał mnie zwolnić, ale zostałem w plutonie, niczego mi nie brakowało. Papieros i kawałek chleba też uspokajały nerwy.
Francuzi najwyraźniej nie chcieli więcej atakować. Przed okopami słychać było okropne skomlenie rannych. Była jedenasta. Oczywiście nie było mowy o spokoju, gdyż zemsta nastąpiła w postaci szalonego ostrzału artyleryjskiego. Nasza trójka była do połowy pogrzebana pod ziemią. Cudem nic nam się nie stało. Często przykrywaliśmy się i kucaliśmy, kładąc się na trupach, najlepiej jak potrafiliśmy. Ostrzał trwał do godziny 13.30, co spowodowało stosunkowo niewielkie straty, ale działało mi na nerwy. Dziękowałem Bogu, kiedy artyleria w końcu ucichła. O godzinie drugiej przyszedł rozkaz zdobycia okopu. Zapytałem porucznika Hohmüllera, czy przynajmniej tym razem mógłbym iść do przodu z całym plutonem, ponieważ okop był zbyt trudny do zdobycia. Powiedziałem mu też:
- „Muszę iść do przodu, ale nie biorę żadnej odpowiedzialności, Hohmüller powinien jeszcze raz porozmawiać z majorem i wytłumaczyć mu sytuację, która prawie wykluczała sukces".
Stało się tak, wszyscy dowódcy byli na spotkaniu, a kiedy członek sztabu powiedział majorowi, że to nie pluton, ale cały pułk jest potrzebny do zajęcia tej "plątaniny grobów", ostatecznie zrezygnowano z ataku. Oczywiście nadal trudno było utrzymać okop, ale dzięki Bogu uratowaliśmy się przed tym bezużytecznym atakiem! Chociaż najgorsze dopiero nadejdzie! Bombardowanie dokładnie tak, jak obserwowaliśmy to wczoraj, tyle że tym razem byliśmy w samym środku. Zaczęło się o godzinie 15. W tym samym czasie obsypali nas z lewego skrzydła szalejącym ogniem z flanki. "Los" dosięgał moich dobrych ludzi, jeden po drugim, częściowo przez artylerię, częściowo przez piechotę! To było okropne, zawsze musiałem zachęcać ludzi do wytrwałości, by nie tracić odwagi, choć w każdej minucie mogłem zginąć. Podczołgałem się do całkowicie odsłoniętej flanki i zachęciłem leżących tam żołnierzy (sierżanta Seckingera oraz piechurów Platzr i Plemmer) aby uważali, aby nie zaatakowali nas nagle. Trzeba było wykrzyczeć to sobie do ucha. Wczołgałem się z powrotem do okopu. Tymczasem na górze, gdzie leżała ta trójka, dało się usłyszeć krótki wrzask, tuż obok mnie ktoś znowu wzruszył nogami, a potem martwa cisza! Platzr, który leżał między Seckingerem i Plemmerem, czołgał się blady z twarzą pokrytą krwią. Seckinger i Plemmer już się nie ruszają - powiedział po prostu. Jeden granat trafił trzech mężczyzn! W przedniej części zapory ktoś został postrzelony w klatkę piersiową. Dałem mu coś do picia i zaraz potem zmarł. Inny został trafiony w serce odłamkiem. Usiadł przy okopie, jakby chciał zasnąć. Płacząc, powiedział: „Panie chorąży, już nie mogę” i wyciągnął do mnie rozdarty kikut. Uciekło mi z ust:
- „Drogi, dobry Boże, pomóż, o pomocy!”
Ale nie wycofaliśmy się z pozycji. Na prawym skrzydle panika, całe lewe przełamane:
- "Francuzi idą!" wołał jakiś ranny żołnierz.
O godzinie 9:00 usłyszałem, że kompania po naszej prawej stronie całkowicie się wycofała. Ogień trwał do godziny 6.50, potem wszyscy leżeliśmy z pobudzonymi nerwami, podekscytowani, że teraz nastąpi atak przygotowany przez ogień artyleryjski. Ale on (artyleryjski) nie przyszedł. Mimo wszystko znaleźliby nas na posterunku, chociaż nadal kontynuowali ostrzał z flanki. Kilku towarzyszy zastrzelili, a innych ranili. Ale jak stopniowo stajesz się odrętwiały na śmierć, kiedy prawie się nie odwracasz, gdy ktoś upada? Przede wszystkim płacz ciężko rannej osoby jest najbardziej wzruszający, gdy nie można pomóc. Popołudnie kosztowało nas trzydzieści osób, jedenaście zabitych, większość innych ciężko rannych, prawie wszyscy z mojego plutonu. Otrzymałem wymagane wzmocnienie. Nigdy w życiu nie tęskniłem za zapadnięciem nocy tak jak 21 lutego. Nie dawało nam odpoczynku, a tym bardziej snu. Ogień piechoty nadal trzaskał, ale ochronna, łaskawa ciemność uratowała nas przed straszliwym ostrzałem artyleryjskim. Mój pluton został na noc zastąpiony innym. Pozwolono moim ludziom przenieść się na prawe skrzydło kompani, gdzie było mniej niebezpiecznie. Zostałem na lewym skrzydle na odprawę. Żołnierze medyczni przyszli wreszcie po rannych. Niektórzy zginęli w bolesnym, pracochłonnym transporcie przez wąski okop. Seckinger i Klemmer nie byli martwi, ale strasznie ranni. Seckinger dostał odłamek w oczy. W obu oczach został wyrwany fragment czaszki, który uraził mózg. A biedak jeszcze żył, był nawet nieobecny, gdy uścisnąłem mu rękę na wieczne pożegnanie i powiedziałem:
„Byłeś śmiertelnie odważny, przysięgam w imię Boga!”. "Powodzenia na przyszłość!" odpowiedział.
Umarł dopiero cztery godziny później. Plemmer miał w głowie odłamek, był nieprzytomny i zmarł po kwadransie. To była krwawa, straszna bitwa. Nawet nie pomyślałem o własnej drobnej kontuzji. --- Minęła noc, siedzieliśmy na trupach, to nam nie przeszkadzało. Gdybyśmy tylko nie musieli siedzieć w błocie!